niedziela, 28 października 2018

DOBRA Energia

Pamiętam, że będąc dzieckiem zdarzało mi się usłyszeć od niektórych dorosłych taką wypowiedź:
„Ciekawość, to pierwszy stopień do piekła”.
Od tego czasu minęło wiele lat. A ja nadal nie wiem, co było wg nich nagannego w tej mojej chęci poznawania świata. To chyba naturalne, że dzieci chcą na swój własny sposób oswajać otoczenie i rządzące nim prawa. To przecież normalne, że zadają różne pytania, aby zrozumieć pewne zjawiska i odkryć ich tajemnice. Jak inaczej mogą przygotować się do wkroczenia w dorosłość?

Obecnie nie zadaję już tylu pytań. Jednak … jakaś cząstka tej dziecięcej ciekawości wciąż chyba we mnie drzemie. Gdy zatem dotarła do mnie informacja o kolejnym intrygującym koncercie w mojej ukochanej, barwnej przestrzeni stworzonej przez Przyjaznych światu Blusów, nie zastanawiałam się długo z podjęciem decyzji. A opis wydarzenia kusił… Sami powiedzcie, czy można przejść obojętnie obok takich słów?
„(…) Niespotykany ogród muzycznych wrażeń, pełen feelingu i efektownej barwy, napełni Was dobrym brzmieniem (…)”
Poruszyły one moją wyobraźnię oraz kilka zmysłów i pewnie dlatego – choć nazwiska Artystów nic mi niestety nie mówiły – z podekscytowaniem czekałam na trzynasty dzień października tego roku.

Lubię odwiedzać Ewę i Jarka – emanuje od Nich taka wyjątkowa Energia, która dobrze na mnie wpływa. Każdorazowo, gdy przechodzę przez próg drzwi tego nietuzinkowego garażu, mam wrażenie jakbym wkraczała do innego świata. Niezwykle przyjaznego, pełnego różnorodnych barw – niemal bajkowego. Tak było i w tą sobotę.
Na scenie już zagościł pierwszy instrument,



a mnie dodatkowo oczarowały te wszystkie tajemnicze przełączniki, pokrętełka, światełka… Trudno mi było oderwać wzrok od Maćka, który spokojnie przygotowywał się do występu, sprawdzając czy wszystko działa jak należy. Szkoda, że nie wypytałam Go, w jaki dokładnie sposób ta dziwna „konsola” wpływa na wydobywane z gitary różnorodne brzmienia.



Nawet bowiem ja – z moim mało muzycznie wrażliwym zmysłem słuchu – wyłapywałam zmiany w dźwiękach instrumentu. Ależ niesamowicie komponowały się z wibrującymi brzmieniami cymbał, na których grała Ania. Z podziwem patrzyłam na Jej zwinne dłonie, które z niebywałą dla mnie prędkością poruszały pałeczkami struny.





Zafascynowały mnie wydawane z nich dźwięki – raz były ciche, delikatne, raz głośne o zaskakującej mocy. Niemal hipnotyzowały, wprowadzając w jakiś bliżej nieokreślony trans.
A gdy Ania zaczęła śpiewać, zupełnie odleciałam. Jakże prawdziwy okazał się kolejny fragment opisu:
„(…)Wielogłos, który buduje pulsującą przestrzeń (…)”
Oj, tak… wokół mnie falowało niemal powietrze od wirujących nut, które sfruwając z ust Artystki, wywoływały we mnie niesamowite dreszcze. Można było się totalnie zatracić w tych dźwiękach.

Wcale zatem nie dziwię się Maćkowi, że tak lubi wspólne granie z Anią. Od pierwszych chwil widać, że świetnie czują się razem na scenie i w pewnym sensie dopełniają wzajemnie. Energia i Spokój.
Każde z Nich na swój własny sposób zafascynowało mnie.







To uczucie spotęgowało się z chwilą, gdy dowiedziałam się o innym Ich wspólnym projekcie – płycie pt. „Niewidzialni Ludzie”, na której oprócz Ani śpiewa Sylwia Zarzycka. Została nagrana specjalnie dla Fundacji ‘Odzyskać Radość’.
Organizacja ta – o czym czytamy na stronie – "(…) działa również na rzecz niepełnosprawnych, porzuconych dzieci, które znalazły swój dom w Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym w Kraszewie-Czubakach gm. Raciąż woj. mazowieckie. Konsekwentnie dąży do poprawy warunków życiowych i zdrowotnych swoich podopiecznych, równocześnie pracując nad kształtowaniem i zwiększeniem świadomości społecznej Polaków oraz opinii publicznej w zakresie wiedzy o niezwykle trudnej i poważnej sytuacji w jakiej znajdują się porzucone dzieci niepełnosprawne (…)"

Rozmowa z Maćkiem w przerwie koncertu na temat tej właśnie Fundacji i tego co ona robi doprowadziła do momentu, w którym dowiedziałam się jakiego wsparcia udziela On sam. Nie tylko bowiem przyczynił się do wydania wspomnianej płyty pt. „Niewidzialni Ludzie”

Źródło: http://www.pronetmusic.pl/fundacja-odzyskac-radosc


– warto wspomnieć, że dochód z jej sprzedaży jest przekazywany na rzecz podopiecznych Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego – ale również aktywnie uczestniczy w ich życiu. Nie wszyscy zapewne wiedzą, że Maciek często odwiedza dzieciaki wraz ze swoją gitarą. Podobno te koncerty cieszą się ogromnym uznaniem i każda ta wizyta jest wyczekiwana z utęsknieniem. Wcale mnie to nie dziwi, gdy przypomnę sobie koncert sobotni…

Maciek opowiedział mi także o innych projektach realizowanych przez Pracowników Fundacji. Oprócz tego bowiem muzycznego, planowany jest także rozwój literackiego – a dokładniej: czytelniczego. Najlepiej obrazuje to ten link.

Podoba mi się idea czytania dzieciom książek. Rozwijają wyobraźnię, poszerzają horyzonty, przekazują wiedzę z różnych obszarów, kształtują wrażliwość. Byłoby wspaniale móc odwiedzić dzieciaki i spędzić czas na wspólnym czytaniu, tudzież nawet może na rozmowach o treści książek. Nie wiem, czy będę w stanie to zrobić – od Warszawy to jednak kawałek drogi. Mogę jednak zrobić inną fajną rzecz – wysłać jakąś wybraną książkę lub może kilka. Świadomość, że miałam jakiś – nawet niewielki – udział w stworzeniu „biblioteki dla małych pacjentów” sprawia, że …
… ogarnia mnie jakaś taka DOBRA Energia.

Dziś Maciek też gra koncert w mojej ukochanej La Boheme – link.

Jestem CIEKAWA tego Duetu i … muszę ZOBACZYĆ się znowu z Maćkiem, aby dopytać Go o parę spraw…



środa, 24 października 2018

po-SMAK L.

Niektórzy uważają, że powinno się zapamiętać sen z pierwszej nocy w nowym miejscu. Mnie tym razem to się nie udało. Niewykluczone, że to nadmiar wrażeń dnia poprzedniego był temu winien. Tym niemniej obudziłam się wypoczęta. A gdy wyjrzałam przez okno i moim oczom ukazał się taki widok,



resztki snu szybko strząsnęłam z rzęs.

Niedziela nie rozpieszczała już tak słońcem, choć nadal było dość ciepło. Ja oczywiście nie mogłam się już doczekać chwili, gdy ujrzę na własne oczy miejsce wernisażu Marcina. Ania w sobotę zachęcała nas do odwiedzin, dlatego niemal grzechem byłoby nie skorzystać z tej okazji.
Przywitała mnie zieleń – rosnących blisko siebie drzew, bramy i płotu.




Odniosłam wrażenie, że to miejsce tylko czeka, aby przywitać każdą wchodzącą osobę i zaprasza w swoje gościnne progi. Niewiele myśląc powędrowałam zatem dróżką,



na końcu której chowały się wśród drzew tajemnicze drewniane budynki.



Za nimi, z niewielkiego wzniesienia można było ujrzeć takie oto widoki.




Wiatr delikatnie wygrywał na liściach rosnących drzew uspokajającą muzykę, wokoło pachniało jesiennym powietrzem, gdzieś w oddali czasem opowiadał coś jakiś ptak. A ja uświadomiłam sobie nagle, że tak niewiele czasem potrzeba, aby poczuć się szczęśliwą. Długo stałam tak wpatrzona w dal, rozkoszując się wzbierającym w głębi mojego ciała uczuciem spokoju. Mogłabym chyba tak w nieskończoność. Pragnęłam jednak zobaczyć więcej uroczych zakamarków na posesji Ani. Szczególnie część stodoły, w której pewnego sierpniowego dnia zawisły fotografie Marcina. Wnętrze było przytulne i klimatyczne – aż zachęcało do tego, aby usiąść na jednej z drewnianych ławek. Pod ścianą pyszniły się w kartonach swojskie jabłka,



kusząc jesiennymi kolorami i zapachem. Cudownie było tak siedzieć, w bezpiecznym wnętrzu i chłonąć piękno otaczającej budynek przyrody.



„Chwilo trwaj jak najdłużej” – chciałam zakrzyknąć z głębi serca i nie opuszczać już nigdy tego miejsca. Może uda mi się tu jeszcze wrócić? Może pewne nieśmiałe marzenie, które zakiełkowało w mojej głowie się ziści i przyjadę tu w przyszłym roku? Mam nadzieję, że to miejsce będzie na mnie czekać i powita mnie znowu tak przyjaźnie.



A ja znowu usiądę sobie pod daszkiem



i popatrzę na rosnące nieopodal drzewa



Tak różnorodne, a jednak rosnące obok siebie w zgodzie i harmonii. Tak, jak żyjący tu Ludzie, których miałam przyjemność poznać. Siła dająca poczucie bezpieczeństwa i delikatność wyzwalająca wewnętrzną wrażliwość.



Z żalem zostawiałam za sobą zielone podwoje do zupełnie innego świata.

Niedługo później pojawiliśmy się na lanckorońskim ryneczku,



na którym znowu można było ujrzeć barwne straganiki. Nie wiadomo było, na czym skupić wzrok – tyle było pięknych rzeczy.





A ja oczywiście czułam potrzebę, aby powrócić do poznanych poprzedniego dnia pań i ponownie zachwycić się smakiem dyniowych babeczek i nie tylko.





Niewykluczone, że to właśnie one zaostrzyły mi apetyt na tyle, że zapragnęłam po raz kolejny odwiedzić Cafe Pensjonat. Nie zamierzam ukrywać, że kuchnia Pani Basi zachwyciła także i mnie, a klimat stworzony w lokalu przez Dominikę zachęcał by znów wstąpić w te gościnne progi. Obiad oczywiście okazał się niezrównany.



Także z tym miejscem trudno było mi się pożegnać.

Zegar jednak był nieubłagany i wciąż musztrował swoje wskazówki, które karnie przesuwały się do przodu. Ostatnie chwile w Lanckoronie postanowiliśmy zatem przeznaczyć na jeszcze jeden spacer. A ja w jego trakcie zdałam sobie sprawę, że wielu miejsc w ogóle nie zobaczyłam.






Udało mi się tylko zajrzeć do jeszcze jednego charakterystycznego lokalu – Cafe Arka. Jednak choć wystrój wzbudził moje zainteresowanie,





a Marcin uchwycił pewne czarujące obrazki,



nie wyczuwałam w nim takiej aury, jaką stworzyła Dominika w Cafe Pensjonat.

Naprawdę trudno było mi opuszczać tą uroczą wieś. Odniosłam też wrażenie, że i ona wcale nie chce nas wypuścić ze swoich objęć. Gdy już niemal wsiadaliśmy do samochodu, by ruszyć w drogę powrotną, spotkaliśmy Siódmego Anioła. Większość z Was zapewne nie wie o kogo chodzi. Tym Aniołem jest Pan Zbigniew, który jest niezwykle sympatyczną i barwną postacią. Jeśli będziecie szukać przewodnika po Lanckoronie lub w ogóle po Małopolsce, koniecznie skontaktujcie się właśnie z Nim. My długo staliśmy oczarowani Jego opowieściami, którymi niemal "sypał jak z rękawa". Nic zatem dziwnego, że godzina naszego wyjazdu do Warszawy mocno się przesunęła.
I powiem Wam, że w chwili gdy minęliśmy tabliczkę z przekreśloną nazwą „LANCKORONA”, ja już zaczęłam tęsknić za tym miejscem.

Ta tęsknota wciąż gdzieś się we mnie tli. Ani chybi zostawiłam w Małopolsce cząstkę swojego serca.



Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak po nią wrócić. Kiedy? Nie wiem tego dokładnie, ale… tak sobie myślę, że widziałam Lanckoronę tylko jesienią. Zatem… muszę to miejsce ZOBACZYĆ o innej porze roku. Może zimą?

[wpis edytowano: 14.04.2019]
informacja: 
prezentowane zdjęcia pozostają własnością ich autora; uzyskano zgodę na ich wykorzystanie we wpisach z 2018 roku (na czas współpracy)



sobota, 20 października 2018

SMAK L.

Gdyby ktoś mnie zapytał jakieś dwa miesiące temu, czy mogłabym mieszkać w innym miejscu Polski, niż Warszawa – gdzie urodziłam się ja i parę pokoleń mojej rodziny – odpowiedziałabym zapewne, że: „Takiej opcji w ogóle nie biorę pod uwagę…”

Niesamowite, jak może zmienić się sposób postrzegania pewnych spraw – i to w przeciągu zaledwie kilkudziesięciu dni. Ciekawe, czy podobne odczucia miała Jola z "Zagrody Ławeczki" , gdy 5 lat temu podejmowała decyzję, czy kupić w Lanckoronie … dom. Tak! Najprawdziwszy, niezwykle klimatyczny (stary) dom z otaczającym go ogrodem.



Owszem, można powiedzieć, że przeprowadzka z Krakowa to nie to samo, co ze stolicy – choćby ze względu na ilość dzielących miejsca kilometrów. Niezależnie jednak już od odległości…  decyzja z pewnością do łatwych nie należała… A może wręcz odwrotnie?

W sumie to… chyba wierzę, że każdemu z Nas jest pisane jakieś określone miejsce na ziemi.



Tylko nie zawsze mamy szansę je odszukać. Patrząc na wyraz szczęścia malujący się na twarzy Joli – gdy nas witała w swoich progach – pomyślałam, że oto mam przed sobą Kobietę, która znalazła się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie.  Nawet jeśli w danej chwili miała palce w mące i farszu –  bo właśnie  lepiła pierogi w towarzystwie swojej mamy oraz dwóch nieznanych mi Kobiet – zdawała się emanować wewnętrzną radością.






Tak!
Zdecydowanie miałam przed sobą Kobietę Spełnioną.

Wiele osób twierdzi, że „… pierwsze wrażenie robi się tylko raz… „.
Mnie – od pierwszych chwil naszego spotkania z Jolą – ujęła naturalna serdeczność.  I troska o dobre samopoczucie Gości. Nawet tych, których zobaczyło się pierwszy raz na oczy – z Jolą znałyśmy się wcześniej tylko na płaszczyźnie wirtualnej i oczywiście wyłącznie za sprawą Marcina.
Postanowiłam „łapać chwile” i szybko dałam się skusić na odpoczynek w ogrodzie. Och… jak cudnie było wyciągnąć się na leżaku, skierować twarz w kierunku łagodnego o tej porze dnia i roku słońca i … pozwalać mu na wymalowywanie kolejnych złotych plamek na mojej twarzy.
Myślę, że mogłabym długo tak…
… siedzieć i wsłuchiwać się w radosny gwar głosów tych, którzy siedzą przy stole i lepią pierogi…
… rozkoszować się zapachem skoszonej tego samego dnia trawy…
… wyłapywać niezbyt głośne dźwięki wydawane przez przedstawicieli rodzimej fauny…
Gdybym miała władzę nad czasem, z pewnością zatrzymałabym te momenty, rzucając czar na wszelkie zegary.





 Obraz tych chwil chciałabym zachować w pamięci z najdrobniejszymi szczegółami.  Sądzę, że uda mi się osiągnąć ten cel dzięki zdjęciom. Także tym, które sama robiłam niedługo później po tym, jak wszyscy usłyszeliśmy hasło rzucone przez Jolę: „Kiszonki”…

Niemal wszyscy Goście natychmiast zebrali się wokół stołu. Na nim bowiem już pyszniły się różne warzywa, zachwycając swoimi kolorami: zaczerwienione jabłka, zielone ogórki, biała papryka, marchewka, ciemnozielona cukinia, malutkie kuleczki pomidorków, chrzan, czosnek, koper i różne przyprawy. Amatorzy kiszonek raźno zabrali się do pracy, wybierając spośród warzyw te, które lubili i które polecała Jola.
Przyjemnie było patrzeć, jak w skupieniu obierają i kroją, jednocześnie prowadząc niezobowiązujące pogawędki z pozostałymi osobami.



Słońce przeświecało przez liście stojącego obok drzewa, leciutki wietrzyk czasem pociągał za kosmyki włosów, a wokoło szumiał uspokajająco gwar głosów. Prawdziwie sielska atmosfera zapanowała w „Zagrodzie Ławeczki”, a ja miałam to uwiecznić na zdjęciach. Tak, ja.
Marcin przecież miał robić dla siebie kiszonkę. Przyznam, że byłam dość przejęta swoją tymczasową rolą „fotografa”. Obawiałam się, że zrobione przeze mnie zdjęcia będą nieudane. Szkoda byłoby pozbawić się w ten sposób pamiątki tych chwil. Szczególnie, że Marcin postanowił zrobić też kiszonkę dla mnie. Przygotowywał zatem dwa słoiki, często dopytując, jakie warzywa chciałabym mieć w swoim. Efekt Jego pracy można zobaczyć na zdjęciu.




Czekając aż ugotują się zrobione wcześniej przez Gospodynię i jej koleżanki  pierogi, mogłam trochę rozejrzeć się po Zagrodzie. A było na co popatrzeć – w samym domu, jak i poza nim było do odkrycia tyle rzeczy.








Poznawałam też kolejne osoby zaprzyjaźnione z Gospodynią: Anię – u której odbył się wernisaż fotografii Marcina w sierpniu, Magdę – przybyłą do Zagrody prosto z warsztatów haftu (które prowadziła) „Dynie jak malowane” w swoim zachwycającym kolorami stroju, Mariusza – szkoda, że nie miałam okazji posłuchać Jego gry na gitarze. Miałam też okazję zobaczyć się z Anią i Małgosią, które spotkałam po raz pierwszy na prezentacji zdjęć Marcina w Warszawie. Dziewczyny oczywiście nie rozstawały się ze swoimi aparatami fotograficznymi.
To było prawdziwie relaksujące popołudnie, za które bardzo Ci Jolu dziękuję. Mam nadzieję, że będę jeszcze miała okazję odwiedzić Cię w Twoich Gościnnych Progach.

Żegnając się z Gospodynią i pozostałymi Gośćmi odczuwałam lekki żal. Trudno jest rozstawać się z Tymi, których się polubiło. Na osłodę miałam jednak myśl, że mam jeszcze przed sobą niedzielę i zdążę jeszcze zawitać w pewne miejsca. Najbardziej intrygowała mnie przestrzeń, która stała się miejscem wernisażu. Ania tak serdecznie zapraszała do Siebie, że już trudno było mi odgonić myśl:
„…muszę to ZOBACZYĆ…”

[wpis edytowano: 14.04.2019]
informacja: 
prezentowane zdjęcia pozostają własnością ich autora; uzyskano zgodę na ich wykorzystanie we wpisach z 2018 roku (na czas współpracy)