Pokazywanie postów oznaczonych etykietą JAZZ. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą JAZZ. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 5 marca 2019

cITy of MUSIC

Mówi się czasem, że: „miasto nigdy nie śpi”. Moje rodzinne na bank ma problemy z zaśnięciem.
Tą specyficzną bezsenność powoduje nie tylko mnogość dźwięków tak charakterystycznych dla dużej aglomeracji, ale także całkiem spora liczba wydarzeń organizowanych tutaj niemal codziennie.

Ostatnio przekonałam się przecież, że nawet w pierwszym dniu tygodnia mogą dziać się ciekawe rzeczy.  A moja obecność na paru poniedziałkowych jazzowych jam’ach w odkrytym niedawno lokalu Worek Kości zdecydowanie zaostrzyła mój apetyt na dźwięki różnorodnych instrumentów. Szczególnie takich, które jednak słyszę rzadziej, czyli perkusji, pianina, saksofonu, czy trąbki.
Gdy zatem pojawiło się nieoczekiwane zaproszenie na zupełnie inne jam session i to w miejscu, którego wcześniej nie znałam


trudno mi było usiedzieć w domu w tą ostatnią środę lutego. Elektryzująco też podziałała na mnie informacja, że mają tam zagrać ludzie, którzy na co dzień są związani zawodowo bardziej ze światem cyberprzestrzeni, niż tym artystycznym.
Przyznacie, że event zapowiadał się naprawdę ciekawie.

Lokal zaskoczył mnie swoim wystrojem – pierwsze skojarzenie to … minimalizm. Całkiem spora przestrzeń wypełniona jest tu głównie dość prostymi stolikami, z ustawionymi przy nich krzesłami lub też niekiedy fotelami. Na niektórych ścianach można dostrzec nie przyciągające specjalnie wzroku anty-ramy, w których wciąż prężą się dumnie plakaty, reklamujące wydarzenia sprzed kilku miesięcy.  Powiedziałabym – tak lekko podsumowując moje wrażenia dotyczące wnętrza – że niekoniecznie było na czym oko zawiesić. Może poza jednym wyjątkiem.





Trochę ciekawiej było w drugiej części Klubu, usytuowanej niejako w piwnicy, do której powiodły mnie lekko kręcone schodki. Zza drzwi znajdujących się na wprost ostatniego stopnia wyłoniła się wyodrębniona salka ze sceną oraz wnęką. W tym samym też momencie otoczyły mnie ciepłe kolory i ujrzałam ...



Natychmiast zrobiło mi się jakoś tak przyjemniej i z większą ochotą zaczęłam rozglądać się wokoło, próbując dostrzec Tych, którzy mieli wystąpić. Wkrótce pojawili się na scenie, zajmując powoli swoje miejsca przy czekających już instrumentach.



W pomieszczeniu zaczęło się nagle wyczuwać lekkie drgania powietrza, zapewne spowodowane z trudem już skrywanym uczuciem podekscytowania. Zarówno samych Artystów, jak i Publiczności, która całkiem licznie przybyła, aby podziwiać muzyczne talenty swoich znajomych lub też do nich dołączać na scenie z własnymi instrumentami.
Niedługo później zabrzmiało charakterystyczne „stuk-stuk” pałeczek perkusisty, których dźwięk jakby zawisł w eterze na moment, jak kursor na monitorze, dając tym samym impuls do rozpoczęcia jam’u. I już po chwili na scenie tańczyły improwizowanym krokiem mocne brzmienia gitar, klawiszy, trąbki i perkusji, którym towarzystwa dotrzymywały głosy wokalistów. Jam trwał kilka godzin, w trakcie których inicjatorzy wydarzenia zamieniali się co jakiś czas miejscami ze swoimi grającymi znajomymi.






Było zatem i bardzo energetycznie i różnorodnie, a nawet zaskakująco. I nie myślę tu tylko o kwestii dotyczącej improwizowania osób grających, czy też skali głosu tych śpiewających.
Niespodzianką chyba dla wszystkich okazało się pod koniec wydarzenia, pojawienie się w klubie przypadkowej grupki osób, wśród których znalazła się młoda dziewczyna przekonana o swoim talencie wokalnym.


W sumie to jej głos brzmiał nawet chwilami całkiem sympatycznie. Szkoda tylko, że rozmijała się repertuarem z muzykami na scenie. To sprawiło, że przyjemność ze słuchania tych kilku ostatnich utworów była dla mnie nieco mniejsza. Ale taki przecież bywa jam - trochę nieprzewidywalny.

Generalnie bardzo mi się podobało i jeśli pogłoski o tym, że kolejny występ członków tego amatorskiego bandu i może też ich znajomych na ul. Chłodnej 25 może odbyć już pod koniec marca okażą się prawdą, to …
oczywiście muszę ZOBACZYĆ, jak będzie wyglądał.

piątek, 22 lutego 2019

przecież to ...


Patrzę w kalendarz i dochodzę do wniosku, że ten ostatni weekend lutego zapowiada się dla mnie bardzo muzycznie:
– dziś wybieram się na koncert HTM w Centrum Łowicka
– a jutro, czyli w sobotę [ 23.02 ] zamierzam obejrzeć występ Joasi w La Boheme

Ach! Czuję przyjemne podekscytowanie na myśl o tych obu wydarzeniach. I na razie oczywiście nie zastanawiam się nad tym, że potem znowu nadejdzie najbardziej chyba nielubiany dzień tygodnia – poniedziałek. Choć zdradzę Wam, że od niedawna darzę go chyba większą sympatią. Co mogło zmienić mój punkt widzenia? Zdziwicie się, a może przeciwnie. Tak, znowu ta moja ciekawość …

Jeśli w miarę na bieżąco odwiedzacie ten blog i uważnie czytacie zamieszczane teksty, będziecie pamiętać ten wątek. Wspominałam bowiem ostatnio, że nagle zachciało mi się sprawdzić, jak może wyglądać takie wydarzenie jak „jam session”. Szczególnie w stricte jazzowym klimacie.
Zatęskniłam niespodziewanie za tym gatunkiem po występie wrocławskiego Zespołu, który gościł w Warszawie w pierwszych dniach obecnego miesiąca.

Los bywa czasem łaskawy. Doświadczacie tego czasem?
Okazja, aby ujrzeć na własne oczy takie „spontaniczne granie” nadarzyła się w miniony poniedziałek. Nieoczekiwanie dla siebie znalazłam się bowiem tu:





Ciekawa jestem, kto z Was poznaje to miejsce. Ja wcześniej go nie znałam. Z pewnością zaskakuje wystrojem. Spodobało mi się jednak – na razie może głównie ze względu na te fantastyczne jazzowe klimaty oraz niespodzianki. Największą dla mnie było improwizowane stepowanie, prowadzące do energetycznego muzycznego zakończenia – co widać tutaj


To był naprawdę zaskakująco udany poniedziałkowy wieczór.
Jestem pełna podziwu dla muzyków – i tych bardziej doświadczonych (za otwartość) i tych mniej (za odwagę, by wystąpić).






I coś mi się zdaje, że chyba na dłużej zmienię swoje wcześniejsze nastawienie do tego pierwszego po weekendzie dnia. Niewykluczone też, że postaram się częściej zaglądać na ul. Bagatela 10 – w końcu czemu by nie zaczynać tak pozytywnie każdego tygodnia?

Może faktycznie warto czasem ‘włączyć luz’ i powtórzyć za Gospodarzami tego zaskakującego miejsca: „(…) bawmy się póki żyjemy! Najlepiej jak umiemy i najmądrzej! (…)”

Oferta wydarzeń organizowanych tutaj



jest całkiem spora – sami zresztą możecie to sprawdzić. A ja czuję, że muszę ZOBACZYĆ niektóre z nich.



(*) tytuł wpisu został zainspirowany taką historyjką dotyczącą nazwy ulicy – źródło 

„(…) Anegdota mówi, że Stanisław August Poniatowski nadał Baciarellemu, za zasługi dla króla, ziemię w pobliżu Belwederu. Baciarelli miał powiedzieć, że jego praca nie wymaga takiej nagrody. Król odpowiedział na to: przecież to bagatela (…)”

niedziela, 3 lutego 2019

"JAZZ ...

… ma w sobie TO Coś” – nieodmiennie taka myśl przypływa do mnie, gdy mam okazję słyszeć utwory tego gatunku muzycznego.

Odkryłam go dla siebie kawał czasu temu. W latach, gdy w Warszawie istniało takie miejsce o nazwie „Akwarium”. Lubiłam tam niekiedy zaglądać, aby posiedzieć – choćby nawet przy tej przysłowiowej szklance wody i posłuchać grających na scenie muzyków. Wciąż jest to jeden z moich ulubionych gatunków, mimo że niezwykle rzadko mam okazję delektować się takimi dźwiękami. I choć w stolicy jest z pewnością wiele miejsc i wydarzeń dedykowanych, nie zawsze ma się możliwość korzystania z tych dobrodziejstw.

Gdy przypominam sobie ostatnią tego rodzaju muzyczną imprezę - wspomnienie o niej tu , dochodzę do wniosku, że koncerty jazzowe przypominają mi trochę przedstawienia Teatru Improwizacji AFRONT.
Najbliższe jest już dziś - w niedzielę 3.02.2019, o czym więcej można przeczytać tu.
Dlaczego tak uważam?

To proste. W obu przypadkach za każdym razem taki występ jest zupełnie inny. Pełen niespodzianek, nagłych zwrotów akcji, zaskakujący – naprędce wymyślonymi motywami. To jak historia, którą opowiada się trochę inaczej przy kolejnej okazji spotkania. Opowieść, która jest modyfikowana w zależności od nastroju i napędzana wspólnie wytworzoną przez Artystów i Publiczność energią.
W piątek z pewnością jej nie zabrakło w SPATiF-ie, gdy na scenie pojawił się wrocławski zespół EABS (Electro Acoustic Beat Sessions), w ramach symbolicznego pożegnania z tematem Krzysztofa Komedy.

Aleje Ujazdowskie to jedna z moich ulubionych ulic Warszawy. I to właśnie przy jednym z numerów, niedaleko Placu Trzech Krzyży znajduje się to całkiem ciekawe miejsce. Podejrzewam, że opierając się tylko na zdjęciu trudno byłoby je rozpoznać.


Napiszę w takim razie – dla ułatwienia dla "Poszukujących" :) – że na ścianie budynku wchodzących gości wita tablica, a chętni czasem mogą albo iść w górę po schodach, albo po …


Ja wybrałam ostatecznie schody.
A potem z zaciekawieniem rozglądałam się po wnętrzu. Nie przypominam sobie, abym miała okazję poznać tę przestrzeń wcześniej. Podobno dwa lata temu została odświeżona, oferując od tego czasu bogaty program artystyczny i salę koncertową. Wystrój faktycznie robi wrażenie – te ciemne brązy na ścianach nadają lekko surowy wyraz, który jednocześnie tchnie elegancją i takim trochę szykiem chyba - zresztą może Sami oceńcie.




Przyjemnie było posiedzieć na dole w takim otoczeniu, uświadamiając sobie nagle, że kiedyś – być może w tym właśnie miejscu – siedział jakiś znany Aktor, delektując się kawą.

Zanim zaczął się występ ja zdążyłam rozsmakować się w ciemnym piwie, podanym dla odmiany w pękatych pucharkach… A sam koncert rozpoczął się niestety z półgodzinnym poślizgiem, czego jednak chyba nikt oprócz mnie, nie zdawał się dostrzegać. Temperatura rosła z każdą kolejną osobą i minutą. Szczęśliwie zapewniono klimatyzację, choć i tak musiałam pożegnać się ze swetrem.
Miałam nadzieję, że dźwięki wynagrodzą mi te „trudy oczekiwania” oraz pewne zauważalne niedogodności, których doświadczałam.

W swoim życiu rzadko bywałam na koncertach. Takie wydarzenia zazwyczaj kojarzyły mi się bowiem z niepoliczonymi rzeszami ludzkich ciał – czasem wijących się w takt określonych dźwięków, niekiedy wręcz potrącających innych w trakcie muzycznych uniesień, jakich doświadczali. Taka wizja odstraszała. Dość skutecznie. Z tego powodu sporadycznie rozważałam swój udział w tego rodzaju imprezach.

Od kilku miesięcy przekonuję się jednak, że takie „eventy” mogą wyglądać zupełnie inaczej. A lokale, w których się odbywają, gwarantują miejsca siedzące tym, którzy spełnią określone warunki – choćby zarezerwują bilet. Osobiście jestem bowiem zdania, że delektować się lub może nawet dopiero otwierać na szeroko rozumianą Sztukę – w tym przypadku Muzykę, można tylko wtedy, gdy ma się zapewniony pewien komfort. A rozumiem pod tym pojęciem właśnie miejsce siedzące z całkiem dobrym widokiem na Artystów, dobre oświetlenie i nagłośnienie, pewną przestrzeń wokoło oraz możliwość zwilżenia czymś ust, gdy zaschnie w nich z wrażenia w trakcie …



Tego mi właśnie podczas piątkowego wydarzenia zabrakło.
Może czegoś nie doczytałam, ale nie spodziewałam się wyłącznie miejsca stojącego. Cóż, dla kobiety obchodzącej niedawno kolejne czterdzieste urodziny to jednak wyzwanie, aby tak długo tkwić niemal w jednym miejscu. Zapewne to jawny "ekshibicjonizm" z mojej strony, ale przyznam otwarcie: brak kondycji szybko dał o sobie znać i zaczęłam wkrótce odczuwać coraz większe zmęczenie. Tym samym przyjemność ze słuchania kolejnych ciekawie granych aranżacji, zmniejszała się z każdą upływającą minutą. Dochodził do tego jeszcze dyskomfort odczuwany w związku ze zbyt dużą bliskością nieznanych mi osób. Nie jest tak łatwo – wbrew pozorom – przez prawie dwie godziny stać nieruchomo, szczególnie że nuty porywały. Niejedną osobę obok mnie zachęciły do choćby lekkiego kołysania się. W efekcie albo ktoś trącał mnie, albo ja kogoś – gdy próbowałam zmienić pozycję. Odniosłam wrażenie, że przybyli Wielbiciele Jazzu, tudzież samego Zespołu bawili się rewelacyjnie. Ja niestety wytrzymałam tylko te dwie wspomniane godziny. Czy żałuję?
Może troszeczkę.
Muzyka była naprawdę świetna, a ten otwierający koncert utwór wciąż krąży na obrzeżach mojego umysłu i zapewne jeszcze będę do niego niejednokrotnie powracać.

Gdyby Panowie z Wrocławia zdecydowali się kiedyś przyjechać do stolicy, aby ponownie pochwalić się swoim talentem przed warszawską publicznością – już na innym koncercie i zorganizowanym w „starym, dobrym stylu”, to chętnie pojawiłabym się na takim.
Takie muzyczne wydarzenia są dla mnie jak drogocenne „Perełki” z utworu Joasi Mioduchowskiej. Uważam, że powinny mieć zapewnioną odpowiednią oprawę. Najlepiej, aby częściej przyjmowały postać kameralnych, klimatycznych spektakli dla Tych, którzy chcą i potrafią docenić Magię nut. A te ze swoich instrumentów potrafią przepięknie wyczarowywać właśnie wspomniani Panowie, którzy tworzą zespół EABS.

Na koniec – tak trochę refleksyjnie może – napiszę, że cieszy gdzieś w środku świadomość, że mamy tylu uzdolnionych młodych Ludzi. Odtwarzam ponownie nagrany podczas koncertu utwór i myślę sobie, że … chyba jednak muszę ZOBACZYĆ Ich raz jeszcze … kiedyś